Tego się nie spodziewałem. Nie spodziewałem się, że ten wyjazd dopiero w połowie zacznie mi sprawiać frajdę ani tego, że finalnie to w czasie tego tripa wypocząłem jak nigdy i wróciłem z naładowanymi bateriami i zupełnie nowym spojrzeniem na pewne rzeczy.
Ale od początku. Wyjazd stanął pod dużym znakiem zapytania. Większym niż Żuk, a to niemałe auto. Powodem niepewności był brak kluczowego elementu samochodu – bagażnika dachowego. Stary bagażnik, nadgryziony zębem czasu i podróży został sprzedany celem szybszego zmotywowania się do zrobienia nowego na zamówienie. Tyle w teorii. W tym przypadku teoria zderzyła się boleśnie z rzeczywistością. Bez bagażnika na więcej niż trzy dni Żukiem mogą wygodnie pojechać maksymalnie cztery osoby. Osób chętnych do wyjazdu było siedem. …na kogo wypadnie, na tego bęc! No nie. Tak się nie bawimy. Inżynier mimo wszelkich przeciwności losu, które go spotykały lub które sam sobie tworzył, robił co się da, by bagażnik się pojawił. Mniejsza o mniej lub bardziej frustrujące detale całej akcji, dość, że chęć wyjazdu dla mnie robiła się coraz mniejsza w obliczu spinania się na dwa dni przed wyjazdem. A i to jeśli wszystko dobrze pójdzie!
Ehh, małej wiary chyba jestem, bo Inżynier niczym Alladyn, bagażnik z magicznej lampy wyczarował na tydzień (sic!) przed wyjazdem! Doprawdy, byłem w szoku. Kilka intensywnych dni składania, a ja w międzyczasie zająłem się technikaliami samego pojazdu..
-alternator
-chłodnica
-włącznik świateł
-podpięcie akumulatorów
-weryfikacja czy wehikuł ma jeszcze jakieś usterki.
Ostatni punkt ominąłem, jak na prawdziwego mechanika przystało. Z chłodnicą, alternatorem i włącznikiem świateł uporaliśmy się nadzwyczaj szybko z Inżynierem Decem. Podpięcie akumulatorów zrobione zostało w przeddzień wyjazdu. Krótka przejażdżka Żukiem pod dom Inżyniera, coby zweryfikować ładowanie… Ehh… chęci wracają, zapał wraca, Żuk niczym wahadełko hipnotyzera omamił mnie znów…
Jedziemy!
Pierwszych kilka dni gonił nas deszcz. Za dnia wprawdzie było słonecznie i przyjemnie, ale wieczorami zaczęło padać. Rano zwijanie mokrych namiotów to nie jest to, co tygryski lubią najbardziej!
Szczytem zepsucia pogodowego była burza na 800m n.p.m. w Sarajewie przy nieczynnym kompleksie bobslejowym zbudowanym na olimpiadę ’84. Zatrzymaliśmy się tam na „kempingu”. Cudzysłów nie jest tu bynajmniej na wyrost. To raczej mały skrawek płaskiego terenu na zboczu góry z wszelkimi kempingowymi luksusami. Kuchnia, prysznic, internet. Zimno, wieje, pada, nawet pić się nie chciało, więc po ciepłej strawie ugotowanej przez kucharza-Kamila wszyscy poszli spać.
Następnego dnia zdecydowaliśmy – jedziemy do ciepłych krajów! Nie ma innej opcji. Kierunek Mostar. Od tej pory słońce nas nie opuszczało.
W Mostarze mieliśmy przyjemność obcować z ludźmi „stąd”. Znajomy Jacka zaprosił na wieczorną kawę swoich znajomych, którzy, oczywista, stali się też naszymi znajomymi, co zaowocowało już następnego dnia.
Adel zabrał nas na krótką acz ciekawą wycieczkę w okoliczne góry. Na pytania o mijane ostrzeżenia o minach odpowiadał z uśmiechem „Teren jest rozminowany. Ale lepiej nie chodźcie poza szlakiem :)”
Popołudniu pojechaliśmy na jedno z okolicznych wzgórz, bo jeden z naszych nowych znajomych prowadził tam ponoć zjazdy na tyrolce. Okazało się, że tyrolka ma 500m długości i jest rozpięta między dwoma sąsiednimi wzgórzami. Z nieskrywanym podnieceniem stanęliśmy w kolejce do zjazdu. Widok zacny, z każdej strony góry, a pomiędzy nimi, gdzieś w dole nad rzeką uroczy Mostar. Warto było.
Na nasze pytanie czy możemy rozbić namioty w pobliżu stacji tyrolki, nasz nowy znajomy odparł: „poczekajcie do wieczora, jak skończymy zjazdy to zostawimy wam klucz i możecie kimać w schronisku, jest kuchnia, stoliki, toaleta, tylko prysznic nie działa, jeśli to dla was nie problem”. Karma wraca. Do Jacka, reszta chyba na doczepkę 😛 Zdarzyło mu się przenocować Adela w Polsce, a teraz jego znajomi zaufali nam do tego stopnia, że dali klucze do wybudowanego przez siebie „schroniska” na szczycie góry. Pisałem już, że poznaliśmy się poprzedniego wieczora? Miłe doświadczenie.
Wieczorny widok oświetlonego Mostaru z góry i konstelacje gwiazd na wyciągnięcie ręki na czarnym niebie pozostaną na długo w pamięci… My za to nazajutrz z gór odjeżdżamy w stronę rzek, wodospadów i morza…
Najpierw zahaczyliśmy o źródła rzeki Buna, klimatyczne miejsce choć coraz bardziej naznaczone piętnem straganów z pamiątkami. My postanowiliśmy jednak na dłużej rozbić namioty kawałek dalej, nad wodospadami Kravica. Dotarliśmy tam już po zmroku, więc wodospady mogliśmy dostrzec dzięki wielkiemu reflektorowi na drugim brzegu. Po ciemku robiły wrażenie.
Następnego dnia, gdy się obudziliśmy można by się poczuć jak w raju gdyby nie to, że pojawiło się sporo turystów i plażowiczów. Okazało się, że wodospady są udostępnione do kąpieli, a dookoła roi się od budek z piwem i innymi napojami orzeźwiającymi w te upalne dni. Cały dzień minął zupełnie leniwie pod znakiem kąpieli w wodospadach, pływaniu na różowym flamingu, degustacji lokalnych piw, potraw oraz wymyślaniu scenariuszy do filmu.
Wieczorem po zacnej dawce piwa i wina ktoś wpadł na pomysł, żeby otworzyć flaszkę rakiji kupionej dzień wcześniej… Pomysł nie spotkał się z wielkim entuzjazmem, bowiem siedmioro spożywających nie podołało wypiciu nawet pół litra tego zacnego trunku, co trąci trochę denaturatem. Może i lepiej, bo poranek następnego dnia był… długi…
Tym niemniej, nie pamiętam wyjazdu żukowego, na którym byśmy zostawali na luzaku więcej niż jeden dzień w jednym miejscu.
W tym samym terminie w podobnym kierunku, bo do Grecji, jechał Złombol. Mijały nas złombolowe auta, my mijaliśmy ich, ale jedna ekipa była szczególnie mi bliska – przyjaciele z Poznania pojechali Polonezem i mieliśmy nadzieję jakoś się spotkać na trasie.
Udało się zgadać. Trebinje – w tym uroczym miasteczku mieliśmy się spotkać. Wciąż czułem się jakoś oddalony myślami od wyjazdu, mimo, że nie myślałem o niczym konkretnym. Nic specjalnego nie zaprzątało mi głowy poza faktem, że nie byłem „tu i teraz”. Życie jednak jest proste, a ludzie je sobie niepotrzebnie komplikują. Wystarczyła zimna setka soplicy z lodówki poloneza wypita z Łukaszem na ulicy. A może to tylko dodatek. Więcej przyjaciół – więcej frajdy. Ekipa poloneza zdecydowała się nam towarzyszyć wieczorem i w nocy, więc pojechaliśmy razem nad morze, do Chorwacji. Jest tam nad brzegiem ciekawe miejsce – opuszczony kompleks hotelowy Kupari. Bodajże pięć potężnych hotelowych budowli, zupełnie opuszczonych i zdewastowanych. Najpierw przez wojnę, potem przez każdego, kto chciał po sobie zostawić ślad w tym miejscu.
Wieczorem był grill, piwo i rozmowy do późnej nocy o sprawach ważnych i ważniejszych. Dołączyła do nas też ekipa złombolowa ze skody forman, którzy zatrzymali się na noc dosłownie pięćdziesiąt metrów dalej i zwabieni językiem ojczystym przyszli posiedzieć i pogadać. Miły wieczór! Następnego dnia kąpiel w morzu, krótka nauka pływania kraulem krytym, małe zwiedzanko opuszczonych budowli i w drogę!
Kierunek – Albania! W paru miejscach po drodze się jeszcze zatrzymaliśmy jednak każdy z pewną dozą ciekawości zastanawiał się, co nas spotka w Albanii. Otóż spotkało nas najciekawsze!
W pierwszej knajpce na wybrzeżu, gdzie chcieliśmy zjeść rybkę, kelner mówiący wyłącznie po albańsku podał nam karty w języku… albańskim naturalnie! I nie byłoby w tym niczego dziwnego gdyby nie fakt, że kelner nie próbował w żaden sposób, nawet na migi, porozumieć się z nami. W zasadzie stał i kręcił głową na znak, że nas nie rozumie. A na pytanie „what is that?” odpowiadał pewny siebie „yes”. Postanowiliśmy iść za ciosem – skoro i tak nikt nic nie wie, zróbmy sobie niespodziankę. Każdy zamówił coś losowego z karty, co mogło wyglądać na jedzenie oraz piwo. Z tym nie było problemu, bo znaliśmy już wpadającą w ucho markę – PEJA. Ku naszemu zaskoczeniu każdy dostał coś jadalnego, smacznego i niedrogiego.
Rozejrzeliśmy się po Albanii. Trochę tu, trochę tam. Zobaczyliśmy morze. Zobaczyliśmy bunkry. Zobaczyliśmy świnie w bunkrach. Możemy wracać. Malowniczą trasą górską wracaliśmy na północ. Do zimnych krajów.
Jak się okazało, w Polsce lato jeszcze trwa w najlepsze, ale i tak smutek, że tak szybko się to skończyło!
Dzięki serdeczne wszystkim, którzy tam ze mną byli, piwo i wino pili 🙂 Trochę się rozpisałem…
Kadry trzaskane poczciwą OM-1 z obiektywem 50mm 1,8 na Rollei Retro 80S. Tym razem ten materiał pozytywnie mnie zaskoczył, chyba częściej będę po niego sięgać.