Parę kadrów z krótkiego wyjazdu do Maroka. Tym razem tani lot do Agadiru i 7 intensywnych dni, podczas których zrobiliśmy 1000 kilometrów i odwiedziliśmy zaskakująco wiele ciekawych miejsc. Początkowo nie było żadnego planu, było parę pomysłów i chęć przeżycia przygody. Przygoda zaczęła się już po przylocie, kiedy targowaliśmy się przez dobre dziesięć minut pod lotniskiem chcąc jechać najtańszą i najstarszą taksówką Mercedes W123. Wkrótce poznaliśmy paru sympatycznych Marokańczyków na couchsurfingu, z którymi przez niecałe dwa dni robiliśmy wymianę kulturową. Oni nam przygotowali pysznego tajina, to następnego dnia my im placki ziemniaczane. Oni nam pokazali trochę miasta, my opowiedzieliśmy co-nieco o tym, jak wygląda Polska i jak nam się żyje. Wszystko na pełnym luzie, ale powoli pomysły przeradzały się w rzeczywistość. Myśleliśmy o wynajęciu auta – poszliśmy i wynajęliśmy auto, targując się przy tym, jak na Maroko przystało. Auto to dość świeża Fiesta, jednak przyglądając się bliżej jej i całemu procesowi wynajęcia – wszystkiemu było daleko do standardów europejskich, gdzie auto dostaje się nieuszkodzone, w pełni sprawne, zatankowane do pełna i umyte. O należytym ogumieniu nie wspominając W Maroko jakoś nikt nie przywiązuje do tego wagi.
Nie mieliśmy zaklepanych zupełnie żadnych noclegów, więc po szybkiej burzy mózgów zdecydowaliśmy, że będziemy spać na dziko. Ale potrzebujemy namiotu. Było nas trzech – jeden zawsze może spać w aucie, ale więcej osób to już problem. Podjechaliśmy zatem do decathlonu, mijanego w drodze z lotniska – kupiliśmy najtańszy namiot dwuosobowy i można było ruszać w drogę.
Pierwszy cel – Essaouira, chcąc przypomnieć sobie miły klimat panujący w tym miasteczku. Wcześniej jednak zawitaliśmy nad wybrzeże jakieś 20 km na południe od Essaouiry, tam, gdzie Żukiem parę lat wcześniej spędziliśmy jedną z najlepszych nocy tamtej wyprawy. W dzikim miejscu, na wybrzeżu oceanu, z dala od cywilizacji. Jakaż była nasza radość, gdy udało nam się znaleźć to samo drzewo, pod którym przy ognisku śpiewaliśmy do późna, a tuż obok mieliśmy rozbite namioty. Tym razem jednak nie dane nam było cieszyć się urokiem nocnych posiadówek przy ognisku, bowiem rozpętał się sztorm, lunęło deszczem, wiało niemiłosiernie, więc posiedzieliśmy w aucie rozmawiając i degustując ostatnią butelkę przywiezionej z Polski Soplicy orzechowej.
Następnego dnia – Essaouira, urocze portowe miasteczko z piękną starówką. Zdecydowanie bardziej warte polecenia niż przepełniony turystami Marakesz, do którego pojechaliśmy jeszcze tego wieczoru.
Po noclegu na stacji benzynowej ze względu na niesprzyjającą aurę – pojechaliśmy w stronę Ajt Bin Haddou, czyli twierdzi zbudowanej z gliny. Obecnie to miasteczko, wpisane do UNESCO, jest scenerią do wielu filmów. Po drodze zastała nas zamknięta droga przez góry Atlas z powodu dużych opadów śniegu. Wkrótce, gdy słońce wzeszło wyżej i stopiło śnieg – mundurowi otworzyli ten odcinek tylko dla samochodów osobowych. W zimowych warunkach, na letnich oponach przejechaliśmy mając ubaw z marokańskiego stylu jazdy po śniegu. Na szczęście podczas naszego przejazdu obyło się bez wypadków. Przejechaliśmy bez większych problemów
Po zwiedzeniu Ajt Bin Haddou trzeba nam było kierować się z powrotem na Agadir – zdecydowaliśmy, że zahaczymy jeszcze po drodze o Taroudant, który również okazał się bardzo przyjaznym miastem, a przedostatni dzień spędziliśmy pod Agadirem w „Paradise Valley”, która tym rajem może by i była, gdyby nie masa śmieci wysypanych wokoło. Przykry widok, tym bardziej, że miejsce ma potencjał. Ostatniego dnia weszliśmy sobie na wzgórze nad Agadirem, z którego roztaczał się widok na miasto i na ocean, pożegnaliśmy się z Agadirem i skierowaliśmy się w stronę lotniska.
8 marca 2018