Trochę ponad jeden tydzień, sześć osób, pięć tysięcy kilometrów, zero awarii i absolutnie niepoliczalna ilość przygód, radości i emocji.
Moje pierwsze spotkanie z Rumunią – na pewno tam wrócę. Wrażenia więcej niż pozytywne, zapewne w dużej mierze przez charakter wyjazdu, ale miejsca i ludzie też byli sprzyjający, a to zapada w pamięć i tworzy pewien obraz 🙂
Trasy Transalpina i Transfogaraska odwdzięczyły się genialną widocznością i niesamowitą frajdą z jazdy! Po drodze okazało się, że to nie my jesteśmy szaleni zapuszczając się w kręte górskie szlaki Żukiem… To leżajscy motocykliści na WSK-ach, którzy zapytani, jak stoją z okładzinami hamulcowymi po zjeździe z Transalpiny odpowiedzieli „już się dawno skończyły, więc nie ma się czym przejmować”. Ale przejechali tą samą trasą tak Transalpinę, jak i Transfogaraską. Dwusuwem, gdzie nie ma mowy o hamowaniu silnikiem, to nie to samo, co my w Żuku turlający się na dwójce z górki z naszymi tarczowymi hamulcami z Lublina, doprawdy – chapeau bas! Cieszy mnie, że mogliśmy pomóc przy naprawie jednego z asystujących nowszych motocykli, bo wiadomo – leciwe WSKi były niezawodne! 🙂
I tak jak wyjazd rozpocząłem weselem (Żuk zgarnął mnie zeń ok. 2 w nocy niezbyt trzeźwego), tak zakończyłem wspaniałym wieczorem z węgierskimi przyjaciółmi – Belą i Attilą wraz z rodziną, którzy ugościli nas pysznym węgierskim daniem z bogracza, a my dorzuciliśmy przywiezioną z Rumunii palinkę, która – wyżera mózg (sic!). Na odchodne wraz z ich Wartburgiem zrobiliśmy rundkę po ciekawej okolicy i Żukowym tempem poturlaliśmy się do domu, po drodze spotykając jeszcze rajd starych Peugeotów.